Piękny i bestia

Wpis archiwalny, oryginalnie pojawił się w Mój Mac Magazyn #7/2015

 

Słowo wstępne

No to stało się. Po ponad siedmiu latach wiernego poddaństwa mój podstawowy, cichy współpracownik, pieszczotliwie zwany „iMadłem” odszedł na emeryturę. Uczciwie zasłużoną, choć nadużyciem było by uznać nasz wspólny żywot za ekstremalnie ciężki i naznaczony katorżniczym wysiłkiem. iMac, model Early 2008 zakupiłem, a jakże, wkrótce po jego uroczystej premierze, w maju tego odległego roku. Wybrałem wtedy konfigurację środkową, optymalną — jak wtedy uznałem — pod względem możliwości, wydajności i kosztu, czyli wersję z ekranem dwudziestocalowym, procesorem Core 2 Duo taktowanym zegarem z częstotliwością 2,66GHz, dyskiem 320GB, pamięcią RAM o wielkości 2GB, kartą graficzną ATi Radeon HD 2600 Pro z 256MB pamięci i napędem SuperDrive. Na dysku dumnie mieszkał  system Mac OS X w wersji 10.5.2 (czyli Leopard).

Pamięć operacyjną praktycznie od razu rozszerzyłem do maksymalnego (wówczas) rozmiaru – 4GB. W zasadzie nic więcej  (poza ew. wymianą dysku twardego) zmodyfikować nie było można, nie widziałem również ku temu potrzeby. Komputer zasuwał aż miło, a wzrost komfortu pracy oraz elastyczność w zakresie dostępnego i mającego dopiero co powstać oprogramowania, zapewniała nowa architektura, oparta o procesor Intela. Tak, po moich wcześniejszych, „poprawnych politycznie” jabłuszkach, wyposażonych w mózgi PowerPC (były to: PowerMac G4/466MHz Digital Audio oraz iBook G4/1GHz), iMac stał się przepustką do odważnego, nowego świata.

Dziś parametry takie, jak te wyżej wymienione mogą co najwyżej wywołać ironiczny uśmieszek, ale na tym komputerze powstało kilkaset artykułów opublikowanych na blogu applesauce.pl, oraz wiele mniej lub bardziej zaawansowanych prac graficznych. Ba, nawet kilka gier na nim ukończyłem. O tym, jak wdzięczna to konstrukcja niech świadczy fakt, że aktualnie iMac działa z systemem OS X Yosemite (jeszcze, bo wkrótce będzie to El Capitan) i radzi sobie nad wyraz dobrze. Wsparcie systemowe dla zaawansowanych wiekowo komputerów to coś, za co bardzo Apple szanuję. Tak na marginesie: często zastanawiam się, jak siedmioletni pecet  „hula” z Windows 10 na pokładzie… Niestety nie mam jak sprawdzić, bo w moim otoczeniu standardem jest wymiana komputera co dwa, trzy, góra cztery lata. Zwłaszcza popularnego „blaszaka”.

Dylematy

Pomimo rześkości iMadła, od kilku miesięcy zacząłem myśleć o godnym następcy. Komputerze, który przejmie wszystkie obowiązki poprzednika, zaoferuje znaczący skok jakościowy i wydajnościowy, oraz umożliwi korzystanie z nowych technologii wdrożonych przez Apple, niedostępnych dla iMaca. Komputerze, który będzie starzeć się równie wolno, wyposażonym w zapas mocy na kolejne siedem lat. Lub dłużej.

Jestem przekonany, że większość Czytelników, zwłaszcza ci, którzy podobnie jak ja muszą tego typu zakup uzgadniać z niechętnym do negocjacji portfelem, również doświadczyła problemu przed którym stanąłem. W głowie miałem mętlik, pytania piętrzyły się tłumnie a odpowiedzi raz zyskiwały, następnie traciły swoją wagę i pozycję.

  • Czy następcą iMaca powinien zostać kolejny iMac?
  • Czy kupić Maca mini z dużym, porządnym monitorem?
  • Czy wykorzystam choć w połowie moc drzemiącą w Macu Pro?
  • Czy potrzebna jest mi mobilność?
  • Czy zakup komputera bez ekranu Retina ma jeszcze sens?

To zaledwie kilka pytań, na które starałem się odpowiedzieć znajdując równowagę pomiędzy rozsądkiem i próżnością. Tak, próżnością. Czasem nabywamy rzeczy by zaspokoić chęć posiadania. Nie mam tu na myśli tak prymitywnego i powierzchownego motywu jak lans, potrzebę dowartościowania się w oczach innych, wywołanie zazdrości. Chodzi o przyjemność wynikającą z posiadania i użytkowania czegoś wyjątkowego. Możliwość obcowania ze sprzętem, który nie do końca jest nam (w takiej konkretnej postaci i konfiguracji) niezbędny, ale którego eksploatacja będzie długoterminową frajdą.

Przy zakupach wyznaję kilka zasad. Jedna z nich brzmi: nie stać mnie na tanie rzeczy. Dotyczy to wybranego asortymentu, zwłaszcza tego osobistego, którego użytkować będę praktycznie każdego dnia. Takiego, gdzie ewentualne niedoskonałości bardzo szybko staną się kulą u nogi. Albo ością w gardle. Są ludzie preferujący tanie buty i ich wymianę raz na kwartał, są i tacy, którzy wolą obuwie wygodne, które wytrzyma lata a stopa nie będzie się w nich pocić. Jakość, niezawodność i wytrzymałość kosztują, ale wygoda i spokój ducha są bezcenne.

Czy komputer zaliczam do tej kategorii? Jak najbardziej. To w końcu narzędzie pracy, rozrywki i asystent, na którym chcę polegać. Niech to on czeka na mnie w gotowości, ja nie zamierzam odliczać minut aż wykona prostą czynność.

Nie wybrałem kolejnego iMaca. Choć koncepcja all-in-one, porządek na biurku i inne zalety tej konstrukcji mi odpowiadają. Interesująca jest zwłaszcza opcja z ekranem w wysokiej rozdzielczości, niestety tu już cena robi się nieprzyzwoicie odstraszająca… Potrzebowałem odmiany. Nie potrzebowałem natomiast kurzu za szybą. A ta wada konstrukcyjna obecna jest również w najnowszych odsłonach tego jakby nie patrzeć popularnego i udanego komputera.

Mac mini + sensowny wyświetlacz. Opcja kusiła rozsądną ceną. W konfiguracji podstawowej, rzecz jasna. Ale już pod względem wydajności rozwiązanie nie było tak atrakcyjne. A przecież wypadałoby uzbroić stanowisko w monitor na miarę XXI wieku, prawda?

Mac Pro. Przepiękny! Wydajny i z gwarancją bycia „na topie” przez długi czas. No tak. Ale ta cena… Teraz, po niekorzystnych dla rodzimej waluty wahaniach kursu dolara, jeszcze bardziej przytłaczająca. I powracający problem wyświetlacza. Najlepiej dwóch (a właściwie czemu nie trzech? i to z rozdzielczością 4K), bo grzechem było by pozwolić się procesorom graficznym nudzić. Zresztą czy ja jestem „pro”? Poniekąd tak, bo zawsze staram się wykonywać pracę najlepiej jak umiem, z pełnym zaangażowaniem i krytycznym spojrzeniem na efekty. Ale nie obrabiam zawodowo filmów, nie jestem guru Photoshopa, nie mam oczekujących zleceń wymagających takiego potwora. Nie, zakup Maca Pro to zbyt daleko posunięty snobizm.

Na polu walki pozostały więc już „tylko” komputery przenośne. Mobilność nie ma w moim przypadku kluczowego znaczenia, zwłaszcza odkąd w moim życiu pojawiły się przenośne urządzenia: iPhone oraz iPad. Niemniej zdarzało się, że bardzo brakowało możliwości zabrania iMaca w teren. Nawet tylko po to by „w pięknych okolicznościach natury” napisać recenzję lub felieton. Wirtualna klawiatura iUrządzeń nie motywuje mnie do dłuższej twórczości. Trudno nie docenić długiej pracy na baterii, którą oferują laptopy Apple. Baterii, która dodatkowo sprawdza się jako wbudowany UPS. Kolejne wersje systemu OS X oraz nowe modele przenośnych jabłuszek wnoszą usprawnienia w kwestii interakcji użytkownika z komputerem. Gesty. Tak, o nie właśnie chodzi. Gładzik, który znajdziemy w MacBookach to mistrzostwo świata. Próżno u konkurencji szukać tak precyzyjnego i uniwersalnego urządzenia wskazującego. Oczywiście do innych komputerów Apple można dokupić Magic Trackpad, ale to kolejne urządzenie na biurku, kolejny wydatek, kolejny sprzęt wymagający zasilania. A w MacBooku jest, ot tak. I uzależnia.

Kiedy więc już postanowiłem, — po naprawdę wielu „za i przeciw” —  że następcą iMadła będzie laptop, okazało się, że gama tychże nadal wymaga wnikliwej selekcji. Od razu poległy dwie opcje: MacBook Air 11” oraz MacBook Pro 13”, ten bez ekranu Retina. Pierwszy z uwagi na zbyt mały ekran, a drugi — przestarzałe i wolne komponenty bazowe.

MacBook Air 13”. Pod wieloma względami bardzo mi się ten komputer podoba. Wygląd, niewielka masa, najlepszy czas pracy na baterii. Jest po prostu słodki. Spędziłem trochę czasu z wersją bogatszą w pamięć RAM i gdyby nie ekran, być może by taki właśnie stał na moim biurku. Ale czy to sprzęt na lata? Zależy do czego i dla kogo. Szybkość Aira jest wystarczająca dziś, ale też nie drastycznie większa niż starego, poczciwego iMaca. No i ten odstający od reszty asortymentu wyświetlacz. Oko bardzo szybko przyzwyczaja się do Retiny.

Nowy MacBook. Istne cacko! Jeszcze lżejszy, ultramobilny, z przepięknym ekranem. Idealny komputer. Ale jako drugi. Najlepiej w tandemie z Makiem Pro. Tyle, że na taką ekstrawagancję mnie nie stać. Może gdy zostanę biznesmenem. Druga, trzecia generacja tego modelu stanie się zapewne potężnym narzędziem. Ale jeszcze nie dziś, nie dla mnie.

MacBook 13” z Retiną. Tu już poczułem się bardziej komfortowo. Ten komputer to bardzo dobrze wyważony kompromis pomiędzy możliwościami i ceną. Po ostatniej aktualizacji naprawdę rozsądna alternatywa. Warto tylko pamięć rozszerzyć mu „na maksa”. Czemu nie? Cena — nawet przy najwyższym modelu — nadal do zaakceptowania. Mimo wszystko czułem pewien niedosyt. 13 cali to niewiele, większość konkurencyjnych laptopów ma większą przekątną ekranu, a nie da się ukryć, że m.in. ta cecha wpływa na wygodę pracy. Można użyć zewnętrznego monitora, ale to kolejny wydatek no i fajnie móc pracować wygodnie ot tak, traktować zewnętrzny monitor jako opcję a nie konieczność.

Paradoks wyboru, prawda? Gdzie znajduje się kompromis, który przyjmiemy bez ryzyka, że decyzji będziemy żałować? Często kupujemy rzeczy „na wyrost” albo tylko dlatego, że posiadają cechę dla nas kluczową. A że przy okazji dostaniemy inne „bonusy”, to sprawa drugorzędna. Być może się nędznie usprawiedliwiam, ale postanowiłem poszukać świętego Graala, pomiędzy MBA 13” a iMakiem z Retiną i Makiem Pro. I wyszło na to, że moje oczekiwania, plany i odrobinę próżności zaspokoi MacBook Pro 15”. Teraz już było z górki. No prawie, bo większy dysk oraz mocniejsza karta graficzna to ponad 20% różnicy w cenie — od modelu bazowego. Ale przecież raz się żyje. W piątej dekadzie swojego życia, po spędzeniu ponad połowy tego czasu z różnej maści maszynami cyfrowymi, choć raz chcę mieć najlepszy — przynajmniej dopóki nie pojawi się zaktualizowany model — komputer.

Następcą iMadła został MacBook Pro 15” z wyświetlaczem Retina w konfiguracji: procesor Intel Core i7 2,5GHz (czterordzeniowy), 16GB pamięci RAM, pamięć masowa Flash 512GB oraz dwoma układami graficznymi — Intel Iris Pro oraz AMD Radeon R9 M370X z 2GB pamięci GDDR5. Dodam tylko, że decyzja, już po wyeliminowaniu innych opcji wcale nie była jednoznaczna. Przecież chwilę wcześniej odświeżone MacBooki trzynastocalowe otrzymały procesory Intel Broadwell, więc może warto zaczekać na takie (lub nowsze) w „piętnastce”? Zastanawiałem się też, co jeszcze może przynieść kolejny upgrade. Inną obudowę? Złącze USB-C? A może „motylkową” klawiaturę? Niższą masę? Kilkanaście procent więcej mocy i szybszą grafikę? Pół godziny wydłużony czas pracy na baterii? Brak podświetlonego jabłuszka? Jak grzyby po deszczu wyrastały pytania, jednak jako człowiek z natury niezbyt cierpliwy postanowiłem, że zakupu na bliżej nieokreśloną przyszłość nie odłożę. Bo tak można w nieskończoność.

Piękny

Oj tak! Pomimo faktu, że ostatnia zmiana wzornictwa rodziny MacBooków Pro miała miejsce parę lat temu, komputer nie stracił nic ze swojego uroku! Gdy tylko dotarła do mnie przesyłka, zatrzasnąłem pośpiesznie drzwi za kurierem, uważając by mu przypadkiem kończyny nie unieruchomić i sekundy dalej z namaszczeniem rozpocząłem rytuał otwierania. Przeprowadziłem „unboxing”, których na YouTube bez liku. Emocjonalnie było to przeżycie na miarę otwierania skrzyni ze skarbem piratów. Na schludnym, estetycznym kartonie zaczynając i na przemyślanym, minimalistycznym wnętrzu kończąc — Apple opanowało konfekcjonowanie swoich produktów do perfekcji. Przyjemność obcowania z nowym urządzeniem zaprojektowanym w Cupertino rozpoczyna się od jego odpakowania. Po chwili zimne aluminium MacBooka chłodziło moje dłonie. Pierwsze wrażenie: „jaki on duży i płaski!”. Zaskoczyła solidna masa. Nieco ponad 2 kg wyraźnie czuć na dłoni. A to ledwo pół kilograma więcej od 13-stki. Ewidentnie przyzwyczaiłem się do kilkukrotnie lżejszego iPada. Jednak, gdy w drugą rękę wziąłem służbowego plastik-fantastik Asusa, mój nowy nabytek okazał się w tej konfrontacji zawodnikiem wagi lekkiej.

Niesamowita sztywność konstrukcji, perfekcyjnie wykończone krawędzie, pedantyczna wręcz dbałość o szczegóły — to nie może się nie podobać. Ja jestem zakochany. Każda obłość, otwór, fazowanie, są wykonane z zegarmistrzowską precyzją i znajdują się tam gdzie ich miejsce. Nie wiem czy próba poprawy takiego designu miałaby szansę powodzenia. Chyba łatwiej wymazać obraz komputera z pamięci i zacząć od zera. Stylistyka MacBooków jest po prostu śliczna i ponadczasowa.

Pierwsze uruchomienie. To już? Szok! Po wprowadzeniu danych niezbędnych do konfiguracji, na wyświetlaczu pojawił się znajomy obraz. OS X 10.10 Yosemite. Ale jakiś inny, bardziej wyraźny, czytelny, soczysty. Jejku, gdzie piksele znane z iMaca? Ukradli. Ekran, nazwany marketingowo Retiną jest genialny! Mimo, że przecież to dla mnie nic nowego, bo iPhone oraz iPad wyposażone są w podobne, a nawet lepsze — pod względem gęstości upakowania pikseli — to desktopowy system operacyjny, zwłaszcza na takiej powierzchni prezentuje się znakomicie. Nie jestem zawodowym grafikiem, nie mam kolorymetru ani innych urządzeń pozwalających na weryfikację poprawności odzwierciedlenia barw. Według mnie jest świetnie! Kolory, kontrast, ostrość, wyrazistość czy kąty widzenia bez pardonu zawstydzają staruszka iMaca. I nie tylko jego. Czytelność grafiki oraz tekstu jest wzorowa i wzorcowa. I to jest poniekąd problem. Bo gdy zasiadam przed jakimkolwiek innym monitorem, odczuwam spory dyskomfort, a nawet odrazę… Oczywiście pobawiłem się ustawieniami rozdzielczości. Domyślna oferuje obszar odpowiadający „zaledwie” 1440×900 pikseli z tym, że tekst i elementy interfejsu są renderowane tak, że nie sposób dostrzec pojedyncze punkty. Wydawało mi się, że przesiadka z iMaca, gdzie natywna rozdzielczość wynosiła 1680×1050 pikseli będzie bolesna. Myliłem się, prawie pięć cali mniejsza przekątna nie zaowocowała dyskomfortem. Po wybraniu 1920×1200 pikseli nadal wszystko jest wyraźne, choć na dłuższą metę praca w takich warunkach może zmęczyć oczy, zwłaszcza tak wyeksploatowane jak moje.

Czarna ramka wokół ekranu prezentuje się przyzwoicie. Nie jest aż tak cienka jak u konkurencji, ale też nie szpeci ani się nie narzuca. Wiele osób zżyma się na szybę ochraniającą matrycę, że odbija światło, że zamienia laptopa w lusterko. Nie pracowałem jeszcze na dworze ale w domu, przy sztucznym oświetleniu jest dobrze. Znacząco lepiej — zapewne dzięki zastosowanej powłoce minimalizującej refleksy świetlne — niż w iMacu. Prawdopodobnie dzięki temu, że ostatnie lata spędziłem z ekranem za szybą, tu nie odczułem zawodu.

W starszych MacBookach i MacBookach Pro, w dolnej części ekranu dumnie połyskiwało logo modelu. Apple zrezygnowało z tego oznaczenia. Trochę szkoda, choć zarówno wygląd jak i user experience uświadamiają użytkownikowi z jakim komputerem ma do czynienia. Pomyłka nie wchodzi w grę.

Klawiatura. W iMacu biała, tutaj czarna. Bardzo miły kontrast w połączeniu ze srebrzystym aluminium obudowy unibody. Konstrukcja sprawdzona, przesiadka pozbawiona większych niespodzianek. Ulokowana bliżej ekranu, oddalona od użytkownika przez  trackpad i połać metalu, wymaga innego ułożenia dłoni. Zmiana przyzwyczajeń wymaga czasu. Za to podświetlenie z regulacją jasności, pierwszoklaśny wynalazek! Brakowało mi tego wcześniej, bo często zdarzało pisać w ogarniętym półmrokiem pokoju. Przeżywam to tak, jakby żaden komputer wcześniej nie oferował tej opcji, ale nie dziwcie się, pierwszy raz cieszę się tym luksusem.

O trackpadzie i gestach wspomniałem wcześniej, ale tu do dyspozycji oddano gładzik zupełnie nowej konstrukcji — Force Touch. Nie zamierzam wdawać się w anatomiczne technikalia, napiszę tylko, że zaskoczony jestem jak realistycznie działa sygnał dotykowy generowany przez Taptic Engine. Celowo wyłączyłem komputer by ponaciskać gładzik i nic, brak jakiegokolwiek dźwięku, ruchu. A po ponownym uruchomieniu klika „po staremu”. Niesamowite. Trochę czasu minie nim nauczę się różnicować siłę nacisku i interpretować „odpowiedzi haptyczne”, niemniej czuję spory potencjał w tym rozwiązaniu. I większą żywotność samego urządzenia.

Podsumowując: odświeżony MacBook Pro 15” zaspokoił moje potrzeby estetyczne w pełni. Mimo faktu, że z zewnątrz praktycznie nie zmieniło się nic — w porównaniu do poprzednich modeli — nie uważam tego za wadę. W końcu zmiany powinno się wprowadzać wtedy gdy naprawdę jest ku temu potrzeba, a nie wyłącznie po to by było inaczej, prawda?

Z premedytacją pominąłem oczywiste rozwiązania jak MagSafe czy rewelacyjne sprzęgiełko zawiasu ekranowego, dzięki któremu podczas otwierania MacBooka dolna część komputera pozostaje grzecznie na biurku, a nie unosi się w górę, co jest wręcz standardem w laptopach z Windowsem. „Design to nie wygląd, design to sposób w jaki coś działa” — na pewno znacie tę sentencję, a ja się z nią w pełni zgadzam i uważam, że MacBook Pro ją potwierdza.

Bestia

Kilka chwil z nowym komputerem i nie miałem wątpliwości, że sprzęt dysponuje ogromną mocą. To, że jest wielokrotnie szybszy od iMaca nie ulegało wątpliwości. Najsłabszym elementem poprzednika był stosunkowo wolny dysk twardy. Trzy i pół calowa cegła z talerzami obracającymi się 7200 razy na minutę. Transfery na poziomie 50-80 MB/s. Kiedyś standard, dziś — tragedia. Uruchamianie komputera trwało wieki (choć i tak szybciej niż PC z Windowsem 7 postawionym w tym samym czasie, na znacznie szybszym dysku WD RE4). Praca w kilku programach jednocześnie przy 4GB pamięci powodowała intensywne wykorzystanie pamięci wirtualnej, z łatwym do przewidzenia skutkiem. Komfort pracy na iMacu malał, a ze wszystkich wersji OS X, Mavericks był chyba najbardziej ociężały. Jednym z argumentów przemawiających za zakupem nowego MacBooka Pro 15” była informacja o tym, że odświeżony komputer wyposażono w bardzo szybką pamięć masową flash PCIe, według producenta nawet 2,5 raza szybszą niż w poprzednim modelu. Oczywistym więc stało się, że szybko ściągnąłem z Mac App Store popularny program testujący wydajność dysków twardych: Blackmagic Disk Speed Test i wykonałem pomiar. Wyniki możecie zobaczyć na obrazku poniżej. Robią wrażenie, prawda? Uruchamianie systemu i aplikacji działa szybko, tak szybko, że uznałem pomiar stoperem za zbędny.

 

 

Następnym krokiem ku zaspokojeniu ciekawości było uruchomienie równie znanego programu firmy Primate Labs, czyli Geekbench 3. Rezultat benchmarka wywołał uśmiech na moim obliczu:

 

 

Takie wartości oznaczają, że nowy MacBook Pro jest szybszy od iMaca ~2,28 raza w operacjach wykorzystujących jeden rdzeń procesora oraz ~4,75 raza dla działań wykorzystujących wszystkie rdzenie. Biorąc pod uwagę, że mam do czynienia z komputerem przenośnym, a taktowanie bazowe procesora jest niższe niż w iMacu, jest wyśmienicie. Nowsza technologia i dodatkowe rdzenie potwierdzają swoją obecność.

Procesor to nie wszystko. Wpływ na ogólną wydajność komputera ma jeszcze (poza dyskiem oraz innymi komponentami wypełniającymi trzewia urządzenia) karta graficzna. Tu są nawet dwie, a system potrafi — gdy zajdzie potrzeba — niezauważalnie przełączyć się w tle między zintegrowanym układem Intel Iris Pro a tzw. grafiką dyskretną: AMD Radeon R9. Tak się dzieje nie tylko w grach, ale np. po uruchomieniu programu Zdjęcia. Do oceny wydajności mocniejszego GPU wykorzystałem kolejną aplikację: Maxon Cinebench R15. O ile trudno uznać makowego Radeona za lidera, to uzyskane wyniki wstydu nie przynoszą.

 

Syntetyczne testy nie oddają pełnego obrazu więc sprawdziłem również jak wypada tandem: procesor + dysk w operacjach takich jak kopiowanie (duplikacja) pliku oraz kompresowanie i dekompresowanie folderu zawierającego większą ilością plików (losowo wybrane z biblioteki programu Zdjęcia foldery z fotografiami i filmami), z wykorzystaniem systemowego narzędzia archiwizującego. Oto wyniki:

  • Duplikowanie pliku o wielkości 1,4 GB — czas 00:02,41.
  • Kompresowanie folderu zawierającego 2990 rzeczy o wielkości 9,99 GB — czas 04:27,90.
  • Dekompresowanie tego samego folderu — czas 00:20,10.

Myślę, że MacBook Pro podoła większości operacji graficznych, wliczając w to nowe gry. Dodatkową nadzieję pokładam w optymalizacji OS X 10.11 (El Capitan), który ma w specyficznych warunkach wycisnąć znacznie więcej z nowszych komputerów Apple wspierających Metal. Zdecydowanie wygodniej pracuje mi się w Pixelmatorze oraz Inkscape. Być może skuszę się w przyszłości na uruchomienie Windowsa pod Boot Camp i test porównawczy jakiegoś wymagającego tytułu…

Gdy dodamy do siebie powyższe, tj. CPU, GPU i GFX oraz oczywiście zwielokrotnioną pamięć RAM, szybszą kartę sieci bezprzewodowej w standardzie 802.11ac i inne ukryte we wnętrzu technologiczne detale, otrzymamy prawdziwego mobilnego potwora, tytułową bestię. Być może na wiosnę pojawi się piętnastka oferująca lepsze parametry, ale dziś koronę dumnie dzierży ten MacBook Pro. Podobno mocy nigdy za dużo, ale dla mnie ten komputer dysponuje wystarczającym jej zapasem. I liczę na to, że przynajmniej kolejne siedem lat godnie i bezawaryjnie posłuży.

Akomodacja

Obietnica zmian „pod maską” w nowej wersji systemu sprawiła, że jeszcze tego samego dnia, gdy MacBook Pro trafił do mnie postanowiłem zainstalować na nim betę El Capitan. Na dysku nie było danych, co ułatwiło instalację „na czysto”. Pobrałem publiczną betę z Mac App Store, przygotowałem pendrive i po „dziestu” minutach OS X 10.11 beta 2 uruchomił się na laptopie. Chwilę później system zakomunikował o dostępnym uaktualnieniu do piątej bety. No to ściągamy. Aha, zaczęły się schody. Idzie jak krew z nosa, transfery na poziomie połączenia dial-up. Kurczę, co do licha!? Kilka prób i ten sam rezultat. Hmm, wygląda na to, że WiFi szwankuje, komputer traci łączność z punktem dostępowym. Restarty nie pomagają. MBP nie ma portu Ethernet, więc jestem skazany na kapryśny AirPort…  Pomogło wywalenie preferencji, a łączność bezprzewodowa w piątej becie już nie sprawiła problemów. Mimo to, kolejnego dnia nabyłem przejściówkę Thunderbolt -> Gigabit Ethernet. Na wszelki wypadek, i po to by usprawnić oraz przyspieszyć proces tworzenia kopii zapasowych Time Machine. Tak na marginesie, łączność radiowa w nowym MacBooku Pro jest bardzo szybka. Stary Time Capsule posiada dwuzakresowe WiFi w standardzie 802.11n i iMac łączył się maksymalnie na 300 Mbps. Laptop, w tych samych warunkach komunikuje się z szybkością 450 Mbps. Chyba wiem, jakie życzenie znajdzie się na liście w liście do Świętego Mikołaja — nowy AirPort Extreme z jeszcze szybszym WiFi 802.11ac.

Kolejnym krokiem była instalacja zestawu najważniejszych programów, których ilość maleje z każdą reinstalacją „na czysto”. Wynika to m.in. z faktu, że nowe wersje OS X są wyposażane w możliwości, przez które część wcześniej używanych aplikacji okazuje się zbędna. Inną sprawą jest to, że staram się upraszczać i optymalizować swój workflow, świadomie rezygnując z niektórych rzeczy. Mając do czynienia z betą systemu operacyjnego trzeba być gotowym na sytuację gdy jakiś program nie działa, lub działa nie do końca poprawnie. Tak właśnie jest z aplikacjami Duet oraz AirServer. Pozostaje zatem czekać na ich uaktualnienia.

Zostawiając uśpionego MacBooka Pro na noc, z zamkniętą klapą, rankiem zaniepokoił mnie szum wentylatorów. Komputer był zimny, a mimo to układ chłodzenia działał na maksymalnych obrotach. Pierwsze podejrzenie: funkcja Power Nap. Ale czy to ona faktycznie potrafiła zmusić wentylatory do tak intensywnej pracy? Na razie monitoruję tę kwestię, na wszelki wypadek zresetowałem ustawienia PRAM oraz SMC.

W chwili gdy piszę te słowa, na MacBooku Pro stoi El Capitan w wersji Golden Master Candidate. Zainstalowany na poprzednich betach. I cały czas występuje jeden drobny acz irytujący problem. Dotyczy połączenia iPada mini 2 z komputerem. Niezależnie do którego portu USB, niezależnie jakim kablem Lightning podłączę tablet do laptopa, to przez kilka minut rozłącza się i ponownie zgłasza uniemożliwiając synchronizację i inną komunikację. Problem ten nie dotyczy iPhone 5s. Kable są sprawne, komputer „zaufany”. Po czasie sytuacja się stabilizuje, choć zdarza się, że operacje synchronizacji w iTunes wywołują piłkę plażową… Przeglądając fora dyskusyjne znalazłem wskazówkę, że najprawdopodobniej iPad nie do końca się lubi z USB w wersji 3.0. Na razie żyję z tym, ale być może dokonam wkrótce reinstalacji OS X by wyeliminować ew. wpływ wcześniejszych publicznych bet.

Jak widać, rzadko kiedy wszystko od początku działa w 100% a oprogramowanie zawiera błędy. Znak czasów? Chyba tak. Pomino tych przygód zadowolony jestem z działania i wydajności laptopa, większość operacji wykonuje od kilku do kilkudziesięciu razy szybciej niż iMac. Każdego dnia poznajemy się lepiej i darzymy coraz większym uczuciem. Pierwsze testy pracy na baterii przy zróżnicowanym pod względem intensywności i obciążenia użytkowaniu wskazują na średni czas na poziomie 7-8 godzin.

Komputery projektują i budują ludzie. To z jednej strony gwarantuje powstawanie coraz lepszych konstrukcji i zaskakująco sprawnych rozwiązań, ale nie chroni przed ewentualnymi problemami. Te zaś rzadko kiedy dotykają wszystkich użytkowników, zwykle ograniczonego grona. Albo ma się szczęście albo pecha. Mam np. obawy czy mój MacBook Pro jest wolny od wady powłoki antyodblaskowej, która występuje w różnych wcześniejszych modelach. Problem znany pod kryptonimem „Staingate”. Na wszelki wypadek planuję zakup Apple Care.

Pięty achillesowe

Gdyby ktoś mnie spytał czy warto było kupić ten model, miałbym problem z udzieleniem odpowiedzi. To najmocniejszy i najlepiej wyposażony komputer przenośny w ofercie Apple więc wydaje się, że nie ma innej możliwości jak tylko potwierdzić. Ale ilu użytkowników, tyle potrzeb i wymagań, różnych „za” i „przeciw”. Ja nie żałuję inwestycji, dokonanej z premedytacją i nieco na wyrost. Co nie oznacza, że bezkrytycznie patrzę na MacBooka Pro i że uważam go za sprzęt idealny. Bo nie jest.

Wcześniej napisałem m.in. o jego masie. Dwa kilogramy nie stanową balastu uniemożliwiającego mobilne wykorzystanie urządzenia, ale w torbie czy plecaku wypełnionym innymi niezbędnymi bambetlami, da się taki dodatkowy bagaż wyczuć. Kolejna sprawa to porty rozszerzeń. Jest ich kilka: 2x Thunderbolt (zgodne z Mini DisplayPort), 2x USB 3.0, złącze HDMI, slot na kartę SDXC oraz gniazdo słuchawkowe. To lepiej niż w każdym innym MacBooku, ale czasem i taka ilość może okazać się niewystarczająca. Zwłaszcza brak dodatkowych gniazd USB, bo to wciąż najpopularniejszy standard umożliwiający podłączenie peryferiów. W iMacu miałem trzy USB z tyłu obudowy oraz dwa po obu stronach klawiatury (plus FireWire 400, FW800 i Gigabit Ethernet). Cóż, nowoczesny komputer wymaga równie nowoczesnych urządzeń zewnętrznych komunikujących się (najlepiej) bezprzewodowo. Obecnie jedno złącze Thunderbolt zajęte jest adapterem umożliwiającym podłączenie kabla z wtykiem RJ45, a w drugim od czasu do czasu siedzi przejściówka do zewnętrznego monitora ze złączem DVI. Gdy podepnę głośniki (JBL Creature II) oraz MagSafe i pendrive to maszyna zaczyna przypominać… pajączka, albo stonogę. Wiem, przesadzam. Ten sam problem dotyczy przecież wszystkich komputerów przenośnych.

Są chwile, kiedy brakuje mi klawiatury numerycznej… Być może w przyszłości rozważę pełnowymiarową klawiaturę (bez)przewodową, choć wydaje mi się, że prędzej przyzwyczaję się do aktualnego stanu.

 

 

MacBook Pro się w zasadzie nie grzeje. Jak dotąd nie doświadczyłem żadnych fal termicznych uderzających z obudowy komputera na moje dłonie i inne części ciała. Zdarza się, że przy znacznym obciążeniu procesora i grafiki do głosu wyrywa się wentylator. Dwa wentylatory, gwoli ścisłości. Dość szybko radzą sobie ze schłodzeniem wnętrzności a ich dźwięk nie jest wyjątkowo natrętny, jednak wyraźnie słyszalny, zwłaszcza wieczorową porą gdy milkną hałasy otoczenia. Podczas zwykłej eksploatacji swoją obecność manifestują rzadko, a laptop jest cichy i piękny (w tej ciszy) jak wiosna.

W zasadzie, to wszystko co mogę zarzucić Maczkowi. Choć jeszcze jeden słaby punkt… Cena. Zaporowa, zwłaszcza w naszych polskich realiach. Sęk w tym, że u nas większość artykułów kosztuje więcej niż w zamożniejszych (choć nie jest to regułą) krajach. Trudno jednak za ten stan, czyli poziom naszych zarobków czy różnorodność i wysokość podatków winić producentów.

Epilog

Zawsze będę darzyć mojego iMaca ogromną sympatią i wspominać z sentymentem, bo przez te wszystkie lata ani razu mnie nie zawiódł — przeciwnie — pozwolił wykonać praktycznie każdą pracę, którą zaplanowałem. Bez niespodzianek, rozczarowań i nerwów. No, czasem wystawiał tylko cierpliwość na próbę. Ten Maczek towarzyszył mi najdłużej i znalazł przytulny nowy dom. Wkrótce poddany zostanie „transplantacji”: wolny dysk talerzowy zastąpi rześkie SSD. Uzupełnienie odnowy biologicznej zapewni wymiana Yosemite na El Capitan.

Ten przydługi tekst (zbliżający się ku końcowi), to — jak wytrwali czytelnicy zdążyli zauważyć — nie wnikliwy, laboratoryjny test. To również nie news, rasowa recenzja ani tym bardziej artykuł sponsorowany. To spojrzenie na najnowszy model flagowego laptopa Apple z pozycji użytkownika. Może to zabrzmieć dziwnie, bo z jabłuszkami obcuję od 1996 roku — moje doświadczenie wcale nie ułatwiło dokonania wyboru. Czasem świadomość pewnych rzeczy, wad, zalet, możliwości i ograniczeń, utrudnia podjęcie decyzji. Gdy sięgnę pamięcią wstecz przypominam sobie, że po zakupie iMaca przez pewien czas targały mną rozterki: czy dobrze postąpiłem? Może powinienem wybrać wyższy, dostępny wówczas model? Ostatni zakup przynajmniej wyeliminował takie właśnie ryzyko.

Owocowa drużyna z Kalifornii i tak będzie dalej robić swoje i w niedalekiej przyszłości zaprezentuje zupełnie nowego MacBooka Pro 15”. Mnie to jednak nie będzie aż tak bardzo obchodzić, oby przez kilka długich lat.

Piękny i bestia
Tagged on: