Legendarni sadownicy – wywiad z Grzegorzem Grosskreutzem

Wpis archiwalny, oryginalnie pojawił się na blogu applesauce.pl

 

 

Kontynuujemy cykl “wywiad miesiąca”, dziś przedstawiamy sylwetkę kolejnego sadownika zasłużonego w popularyzacji platformy Apple w naszej piękniej krainie nad Wisłą. O swoich dokonaniach opowie Grzegorz Grosskreutz, który przyjął nasze zaproszenie i zdecydował obnażyć kulisy powstawania polskiej wersji systemu Mac OS.

Marek Telecki (MT): Witaj Grzesiu, dziękuję Ci za gotowość podzielenia się z czytelnikami Applesauce faktami z Twojej przeszłości związanej z Apple.
Grzegorz Grosskreutz (GG): Dzień dobry.

 

 

MT: Jak to się w ogóle zaczęło? Jak trafiłeś do ekipy zajmującej się zaszczepieniem platformy z nadgryzionym jabłuszkiem w Polsce?
GG: Jako pracownik spółki Weltinex zostałem poproszony przez Bogdana Jędrzejczyka, o skonfigurowanie stanowiska DTP opartego właśnie na Macintoshu, które miało m.in. umożliwić profesjonalne przygotowanie i wydruk tekstu.

MT: A jak zostałeś członkiem grupy zajmującej się tłumaczeniem systemu Mac OS na język polski? Bo to zdaje się było najważniejsze z Twoich zadań wówczas.
GG: Jednym w formalnych wymogów Apple, koniecznych do zrealizowania by w ogóle można było oficjalnie wprowadzić komputery Apple do Polski było przetłumaczenie systemu operacyjnego. Tłumaczenie to robiłem wspólnie z Mariuszem Kordasem i było realizowane z jednej strony pod kierunkiem Apple określającego ramy, dotyczące zachowania spójności wyglądu, pozycjonowania i wielkości przycisków, bo to nie było obojętne. Które przyciski, jakich wymiarów, w jakiej odległości od siebie, to wszystko było określone przez Apple. Z drugiej strony nadzór nad tłumaczeniem sprawowali Andrzej Teleżyński i Kuba Tatarkiewicz – od strony czysto polonistycznej. Chodziło m.in. o kwestię by nie używać określeń typowo slangowych bądź zapożyczonych, typu reset czy restart. Była więc mowa o wznowieniu komputera, uruchomieniu komputera, zerowaniu pracy. Staraliśmy się dopasować określenia stricte polskie a unikaliśmy nazw typowo wziętych ze slangu informatycznego.

 

 

MT: Co prawda w tamtym czasie komputery nie były tak powszechne jak teraz, ale nawet wtedy w naszym języku funkcjonowały już pewne określenia, czy je również zastępowaliście bardziej poprawnymi?
GG: Dokładnie tak. Taki przykład: wówczas na pecetach, zresztą teraz również, stosuje się określenia “klikać, kliknąć” do nazwania operacji użycia klawiszy myszy na obiekcie. My zdecydowaliśmy się nie używać tego powszechnego określenia z tego powodu, że Kuba czy Andrzej wyczaili, że pojęcie “klikać” ma już swoje znaczenie w języku polskim. Mianowicie gdzieś w Polsce, chyba na Podlasiu funkcjonował zwyczaj „klikania na wiosnę” – taki obrzęd podobny do topienia Marzanny. W związku z tym, to “klikanie” miało już w naszym rodzimym języku uzasadniony sens, więc po wspólnych dyskusjach zdecydowaliśmy się zastąpić to “pukaniem”. Bo przecież w okno się puka.

MT: No akurat dziś określenie “pukać”, zwłaszcza… kogoś, też ma zdecydowanie inne nieformalne znaczenie…
GG: Owszem [hahaha]. Podobny problem był z nieszczęsnym “cancelem”. Czy definiować to jako “anuluj” czy jako “poniechaj”? Wywiązała się wtedy zażarta dyskusja, bo “anuluj” oznacza anulowanie tego co już istnieje a wybranie tej opcji nie usuwało tego co już było – bo to zostawało, tylko wprowadzone zmiany. Więc zostało “poniechaj” jako określenie opisujące poniechanie wprowadzenia modyfikacji, i zostawienie tego co było zrobione wcześniej. Tak właśnie to wtedy tłumaczyliśmy. Z tego co pamiętam to zdaje się żona Andrzeja Teleżyńskiego była polonistką i została w dużej mierze takim naszym konsultantem, od strony polonistycznej. Więc te problematyczne określenia polskie były formalnie narzucone przez Andrzeja i Kubę, którzy notabene mieli wcześniejsze doświadczenie, bo sami amatorsko przetłumaczyli dla siebie system Mac OS 6. My się na nim bezpośrednio nie wzorowaliśmy, zresztą w wersji 7, która była naszym zadaniem, tych wyrażeń do przetłumaczenia było kilkakrotnie więcej i różnych od tych użytych w starszej wersji… To co sprawiało największy problem translatorski to fakt, że język polski jest językiem bardzo specyficznym. Ma dłuższe zdania, dłuższe teksty aniżeli w angielskim. W związku z tym te wszystkie teksty oryginalne musiały po tłumaczeniu być przebudowywane, skracane z zachowaniem sensu przekazu, itd. Kolejna rzecz, która komplikowała tłumaczenie to fakt, że w języku polskim poza liczbą pojedynczą i mnogą występuje również liczba podwójna, np. jedno okno, dwa okna ale pięć okien. I tutaj nie dało się bardzo często po prostu przetłumaczyć tego jeden w jeden, tylko wymagało to stosowania pewnych sztuczek. I w związku z tym niektóre teksty mogły nie brzmieć w pełni po polsku. Ostatnia rzecz, która wydłużała cały proces i spędzała nam sen z powiek to był sposób konstruowania komunikatów Findera w j. angielskim. Finder miał bardzo wiele komunikatów podzielonych na dwa-trzy teksty, które były składane w jeden łańcuch, wykorzystany w danym komunikacie. Wybrane części były wykorzystane w innych komunikatach. I przez to, aby “zuniwersalizować” te teksty, trzeba było wykonywać wiele prób, aby finalne komunikaty były zrozumiałe dla Polaka a z drugiej strony nie powodowały jakichś błędów. Nie raz w trakcie tych operacji system się po prostu wysypywał, zwłaszcza gdy przypadkiem skasowaliśmy jakieś znaki sterujące. Tak więc w naszej gestii było dopilnowanie tego.

 

 

MT: No właśnie, bo chciałem też spytać wcześniej czy to, że Wy sami tłumaczyliście oprogramowanie a nie było to zlecone lingwistom, zawodowym tłumaczom wynikało z oszczędności, braku zaufania do tych ostatnich czy z powodu wymagań technicznych – w sensie umiejętności osadzania tłumaczeń w systemie?
GG: Tłumaczenie dokumentacji było zlecane firmom zewnętrznym zajmującym się tłumaczeniami, natomiast my otrzymaliśmy od Apple narzędzie, które umożliwiało wygenerowanie wszystkich możliwych komunikatów Findera. Oczywiście nie było to generowanie łańcuchów w postaci wydruku, tylko wciskając klawisz na klawiaturze kolejno pojawiały się łańcuchy tekstowe. Po wkompilowaniu tłumaczeń, kolejno w ten sposób sprawdzaliśmy ich poprawność. Byśmy mogli rozpocząć w ogóle pracę nad tłumaczenie odbyliśmy dwa wyjazdy do siedziby Apple w… Paryżu. Pierwszy wyjazd, zaraz na początku naszej pracy, to było szkolenie, na którym przedstawili nam formalne reguły, które musieliśmy przestrzegać przy tworzeniu tego spolszczonego oprogramowania. Drugie spotkanie odbyło się w grudniu 1991 roku i było kończącym i weryfikującym tłumaczenie. Z tym kończeniem to było też różnie, bo kraje zachodnie, posługujące się językami podobnymi do angielskiego – zwłaszcza jeśli chodzi o gramatykę, miały znacznie mniej problemów i byli gotowi wcześniej (choć i wcześniej od nas tłumaczenia zaczynali). Myśmy kończyli w grudniu, ale z tego co pamiętam, to np. Rosjanie byli jeszcze daleko w krzakach. Na ew. skrócenie lub wydłużenie procesu miały wpływ również przepisy państw, które ułatwiały bądź komplikowały tłumaczenie. Pamiętam, jak byłem też na spotkaniu poświęconemu tłumaczeniu programu księgowego Maconomy, polska księgowa chciała mieć wz-tkę po polsku, złotówki jako walutę, itp., no bo taki jest polski wymóg ustawy o rachunkowości. Był wtedy na spotkaniu Szwajcar, który powiedział: “a po co? Ja mogę złożyć w urzędzie skarbowym deklarację, że będę rozliczać się w dolarach i już”. Tak więc różnych problemów wynikających nie tylko ze specyfiki języka ale i przepisów, było sporo i musiały zostać uwzględnione.

MT: Czy pamiętasz jakieś zabawne sytuacje podczas pracy nad tłumaczeniem?
GG: Owszem. Taka śmieszna sytuacja wystąpiła kiedy tłumaczyłem tablicę kontrolną QuickTime. Oprócz elementów kontrolnych był tam też taki suwak, który trzeba było przesunąć aby coś tam zmienić, głośność, czy jasność, nie pamiętam już, zresztą nie ważne. I tam, gdy się najechało myszką na ten suwak, pokazywał się dymek z tekstem, który po angielsku brzmiał: “Slide me Baby” – czyli tłumacząc łeb w łeb na j. polski: “posuń mnie Kochanie” [hahaha]. Trzeba było z tego wybrnąć, już nie pamiętam jak, ale jakoś to przetłumaczyłem.
Inna sprawa: etykiety. Etykiety (Labels) miały w menu standardowo zdefiniowane nazwy. W tablicy kontrolnej Etykiety, można było te nazwy zmienić na inne, własne, ale można było je też skasować. W tym momencie, jeżeli się je całkowicie usunęło, w menu nie tylko były piktogramy z wzorkami (czy kolorami w późniejszych wersjach) ale zamiast pustych pól, w miejsce brakujących tekstów pojawiało się imię jakiegoś programisty w Apple. Tzn. każda z liter jego imienia była przy każdej z etykiet i czytana w pionie z góry do dołu dawała jego imię. Myśmy wymyślili, że w polskiej wersji będzie to imię Mariusz, bo odpowiadało ilością liter i każda z liter była inna.
Zresztą nawet nazwy naszych firm, tj. Sad i MadLand były dość kontrowersyjne. Bo Sad w angielskim oznacza przecież “smutny”, a w naszym języku chodziło o sad jabłek. Natomiast MadLand to “szalona kraina”, z tym, że określenie “szalony” ma w języku angielskim dwie formy: “crazy” – posiadającą pozytywny wydźwięk oraz “mad” – której bliżej to choroby psychicznej…

MT: Ile czasu zajęła Wam praca nad tłumaczeniem do momentu akceptacji przez Apple?
GG: Myśmy zaczynali tłumaczenie od 1 lipca, ale dopiero w sierpniu byliśmy na pierwszym szkoleniu Apple, po którym faktycznie gdzieś w połowie sierpnia zaczęła się praca na poważnie. Na poważnie w sensie, że już znaliśmy te reguły i dostaliśmy niezbędne narzędzia. Przetłumaczone wszystko mieliśmy w październiku, natomiast do grudnia to było już testowanie, sprawdzanie gdzie jeszcze należy wprowadzić poprawki. Oczywiście błędów się pojawiało multum. W pierwszym tygodniu grudnia było zamknięcie tego tłumaczenia, podczas drugiej wizyty w Apple. Podejrzewam, że do końca roku gotowe były też tłumaczenia dokumentacji i od początku nowego roku Apple dysponowało już kompletnym polskim systemem.

 

 

MT: Czy mieliście dostęp do kodów źródłowych systemu Mac OS?
GG: Nie, narzędzie otrzymane od Apple pozwalało wyświetlić teksty systemowe po wskazaniu w nim pliku Findera, były tam dwie kolumny, wersja angielska i tłumaczenie. W sumie to dobrze, że właśnie dostępu do kodu nie mieliśmy, bo dzięki temu uniknęliśmy wielu problemów ze stabilnością oprogramowania. Kod to wiadomo krzaczki, i nie byłoby wtedy trudno o nieumyślne, przypadkowe wprowadzenie błędów, usunięcie istotnych znaków, spowodowanie nieodwracalnych zmian.

MT: A czy mając dostęp do wszystkich tekstów, łańcuchów znakowych występujących w systemie, znaliście np. ukryte w nim niespodzianki, Easter Eggs?
GG: Powiem tak, bardzo często mieliśmy sytuację, że był jakiś tekst, którego przeznaczenia kompletnie nie znaliśmy, nie wiedzieliśmy do czego kurde to przypiąć? Czy do tego czy tu, czy tam… Nie wiedzieliśmy po prostu w którym momencie on się pojawia. W końcu jednak udawało się nam to umiejscowić, znaleźć kontekst, bo od kontekstu właśnie zależało jak dany tekst przetłumaczyć. Nie ukrywam, że dwa identycznie brzmiące w oryginale łańcuchy tekstowe, pojawiały się w całkowicie odmiennych sytuacjach, i wymagały odmiennego tłumaczenia na j. polski, bo kontekst był inny, a przy komunikatach składanych z różnych części dodatkowo musiało to pasować do siebie.

MT: Czy byłeś oficjalnie zatrudniony w Sadzie?
GG: To wyglądało trochę inaczej. Gdy skończyłem tłumaczenie systemu, myśmy skończyli jak już mówiłem w grudniu 1991 roku, to Bogdan Jędrzejczyk skłonił nas do tego, by założyć swoją firmę lokalizacyjną. Założyliśmy z Mariuszem Kordasem i Markiem Piórkowskim firmę LoMac. Pracowałem z nimi w sumie jakieś 7 miesięcy. Będąc pracownikiem MadLandu wziąłem urlop bezpłatny i pracowałem w Sadzie nad tłumaczeniem Maconomy. Dzięki doświadczeniu w lokalizowaniu systemu operacyjnego nabrałem takiej wprawy, że ten duński program przetłumaczyłem sam w dwa tygodnie. Natomiast problem był z dokumentacją, która liczyła około tysiąca stron. Oczywiście nie tłumaczyłem jej sam, zatrudniałem innych tłumaczy, ale koordynowałem tę pracę, i zbierałem wszystko “do kupy”, poprawiałem itp. To trwało już długo, ponad pół roku, z tego co pamiętam. I to robiłem w Sadzie, na umowę – zlecenie.

MT: Jakie wersje systemu Mac OS tłumaczyłeś?
GG: Począwszy od wersji 7.0 do 7.2 włącznie, a później jeszcze współpracowałem jako konsultant przy lokalizacji systemu 7.5.

MT: Jak wyglądał sposób dystrybucji polskiego systemu w tamtym czasie? Bo od początków systemu OS X dla polskich klientów Sad udostępniał polonizator na dodatkowej płycie, a zdaje się od wersji 10.5 system podczas pierwszego uruchomienia / instalacji pozwala wybrać nasz rodzimy język jako główny.
GG: Każda wersja językowa była wtedy dostarczana na dyskietkach odpowiednio dla danego kraju. Oczywiście z uwagi np. na ilość krojów i wielkość plików z czcionkami, liczebność tych dyskietek była różna.

MT: Patrząc na MacBooka, który leży na Twoim biurku wnioskuję, że nadal korzystasz z Maczków?
GG: Korzystam i nie korzystam. Ten MacBook, to sprzęt służbowy, na zlecenie Bogdana Jędrzejczyka opracowuję analizy finansowe. Natomiast prywatnie używam tego pecetowego notebooka 🙂 Ale jako telefon służy mi oczywiście iPhone.

MT: Jakie jest ogólnie Twoje zdanie na temat Maców, w oparciu o przeszłość i teraźniejszość tej platformy?
GG: Generalnie to co ja zauważyłem, to fakt, że w dziedzinie grafiki i składu DTP, do tych celów Maki są nie do podrobienia, nie do pobicia. No i niestety chyba się nie zmieniło to, że w przypadku zastosowań typowo biurowych Maki są za drogie.

MT: A jak postrzegasz wzrost popularności Maców w Polsce?
GG: Trudno mi oszacować ile Macintoshy trafiło do szkół. Tutaj trzeba byłoby zapytać Małgosię Charęzińską. Ale na pewno świadomość istnienia takiej platformy i ew. przechylenie szali podczas wyboru komputera przez młodych ludzi, od edukacji na tym poziomie zależy/zależało. Moim zdaniem jest jeszcze jedna, rzecz, którą nie wiem czy da się zwalczyć, bo Polak to jest taki człowiek, który lubi kombinować. I w pececie, który ma architekturę otwartą, można dołożyć jedną, drugą kartę – nie ważne, że coś się sp…li za moment, ale można [hahaha]. A w Maku? Komputer jest? Jest. Działa? Działa. Ale karty nie można włożyć? Jakiegoś wodotrysku nie można zrobić? To dla wielu już te komputery dyskredytuje. Amerykanin dobiera odpowiednie narzędzie do zastosowań i go rozbudowa nie interesuje.

MT: Dziękuję bardzo za rozmowę i poświęcony czas i życzę powodzenia!
GG: Chciałbym zastrzec, że omawiane wydarzenia miały miejsce ponad dwadzieścia lat temu, a ponieważ pamięć ludzka jest zawodna, mogłem się w kilku miejscach pomylić. Dziękuję i pozdrawiam.

Legendarni sadownicy – wywiad z Grzegorzem Grosskreutzem
Tagged on: