Shaped Signs – “The Fall” – recenzja

Wpis archiwalny, oryginalnie pojawił się w Mój Mac Magazyn #9/2015

 

 

Jest wiele rzeczy, bez których życie traci wiele barw i ubożeje jego smak. Jedzenie, dobry film, wciągająca książka, namiętny seks, szybka jazda samochodem, wspinaczka na najwyższy szczyt górskiego pasma. Bez prądu, bieżącej wody czy Internetu trudno sobie dziś wyobrazić wygodną egzystencję. Dla mnie, poza powietrzem, składnikiem niezbędnym do poprawnego funkcjonowania jest muzyka. Choć sam już aktywnie nie muzykuję, to dzień bez ulubionych utworów uważam za wybrakowany. Ktoś mógłby stwierdzić: cóż w tym trudnego? Wystarczy włączyć radio i pozwolić się muzyce zeń sączyć. Niby tak, ale jest muzyka i… muzyka.

O gustach się nie dyskutuje, więc opinię na temat tego, co wylewa się z publicznych rozgłośni, zachowam dla siebie.

Mimo faktu, że gatunkiem muzycznym szczególnie mi bliskim jest metal w różnych odmianach, to mam faworytów również w innych nurtach. Przykładem artysty, którego darzę wielkim szacunkiem jest Mike Oldfield. Człowiek, który dzięki swoim Dzwonom rurowym zaznaczył się w historii muzyki tak wyraziście, że w zasadzie nie musiał później komponować i nagrywać niczego więcej. On jednak kontynuował swoją podróż dostarczając słuchaczom zarówno kolejnych pięknych doznań jak i rozczarowań. Nie będąc w pełni usatysfakcjonowany z dokonań tego multiinstrumentalisty w ciągu ostatnich lat, szukałem alternatywy. Wykonawcy lub grupy tworzącej utwory, których słuchanie pozwoli mi na relaks, zadumę, na zatopienie się w misterium dźwięków i odcięcie od szarej, często męczącej i bolesnej, rzeczywistości. Tak trafiłem jakiś czas temu na album Nature’s Odyssey, niemieckiego duetu o nazwie Shaped Signs. Zespół funkcjonuje od 2002 roku, a ich debiut miał miejsce niespełna dwa lata później. Do tej pory nagrali pięć albumów oraz jedną EP-kę.

Ten krótki artykuł poświęcę ich najnowszemu dziecku, płycie The Fall – Jesień, której premiera miała miejsce w końcówce września tego roku. Na ponad pięćdziesięciominutowe dzieło składa się dziesięć utworów o czasie trwania od zaledwie półtorej minuty (Introduction) do ponad trzynastu (rozbudowane, wielowątkowe Warm and Cold). Album jest w zasadzie oparty na kompozycjach instrumentalnych, bo ewentualne wstawki wokalne są nieliczne i funkcjonują bardziej jako dźwięki (struny głosowe to całkiem interesujący aparat) niż medium przekazywania treści, choć użyte słowa zawierają sens i nie są śpiewane w trudnym do zidentyfikowania tajemniczym dialekcie. To jednak właśnie warstwa muzyczna, stanowi o sile wydawnictwa. Poszczególne ścieżki płyty są wyjątkowo sprawnie zaaranżowane, a kompozycje tętnią pomysłami, klimatem i energią. Wyżej wspomniałem Mike’a Oldfielda i zrobiłem to nie bez powodu. Słuchając “The Fall” oraz wcześniejszych, równie udanych albumów Shaped Signs, nie trudno odnaleźć wiele wspólnego z dokonaniami zarówno autora Tubular Bells jak i np. twórczością Jeana Michel Jarre’a. Nie mam tu na myśli powielonych pomysłów czy konkretnych fraz, a podobieństwa w aranżacjach i brzmieniu. Słychać to np. w barwie gitar czy wykorzystanym instrumentarium. Czy to źle? Przeciwnie. To wcale nie ujmuje Shaped Signs oryginalności. Każdy z ich albumów jest jedyny w swoim rodzaju, a “The Fall” wydaje się być jeszcze bardziej dojrzałym od poprzednich. Te smaczki, niuanse, wariacje, melodyjne motywy i wtrącenia to coś, co tygryski lubią najbardzej.

Produkcja jest nad wyraz spójna, a gdy dobiegnie końca ma się ochotę jeszcze raz odbyć tę podróż w krainę magicznych dźwięków. I jeszcze raz. Nie będę tu sugerować konkretnego kawałka, bo większość utworów zawartych na płycie to potencjalne hity (dla amatorów takiego grania). Nie zamierzam też analizować kolejnych ścieżek. Gdy załączam “The Fall” zatapiam się w inny wymiar, doświadczam ogromnej przyjemności obcowania z inteligentnie i precyzyjnie poukładanymi nutami. Błędem i niesprawiedliwością byłoby uznać, że tak smaczne muzyczne danie konsumuje się korzystając wyłącznie ze zmysłu słuchu. Doznania ze spotkania z tą muzyką wychodzą poza takie ograniczenie. To świetny album do słuchania. Po prostu. Przepiękne tło dla własnych myśli. Zwłaszcza, gdy akurat mamy na głowie jakiś problem czy zadanie umysłowe bądź fizyczne do wykonania. Oczywiście warunkiem jest to, że lubi się tego typu muzykę. Ja uwielbiam. I polecam “The Fall” nie tylko sympatykom muzyki instrumentalnej, elektronicznej, New Age czy ambientu. Jestem przekonany, że jeśli pozwolicie Shaped Signs zabrać Was na jesienny, pełny melancholii a przy tym jakże optymistyczny spacer, to sięgniecie również po wcześniejsze albumy. Niemiecki duet to dowód na to, jak wielu świetnych muzyków działa w cieniu, choć ich dokonania często są o wiele bardziej wartościowe niż to, co serwują nam (nie)miłościwie panujące media. Kolejny syndrom naszych czasów: czasem zamiast polegać na innych, sami musimy zadać sobie trud i na własną rękę odnaleźć ukryte piękno. Ja odnalazłem je w tej muzyce.

Shaped Signs – “The Fall” – recenzja
Tagged on: