Wielki test małego pendrive – Kingston HyperX Savage

Wpis archiwalny, oryginalnie pojawił się w Mój Mac Magazyn #2/2016

 

 

Ultra szybki dysk flash PCIe w nowych notebookach Apple, to jeden z najbardziej istotnych i wpływających na komfort pracy komponentów. Niestety nie ma nic za darmo, dlatego zawsze należy znaleźć rozsądny kompromis. Gdy zamawiałem swój komputer wybrałem MacBooka Pro 15″ z Retiną, wyposażoną w dysk o pojemności 512 GB. Oczywiście bez wahania wziąłbym 1 TB, gdyby nie zabójcza (zwłaszcza dla portfela) dopłata w kwocie 2400 zł… Prawie dwa i pół tysiąca złotych za podwojenie przestrzeni dyskowej!

Pół terabajta to i tak nie mało, a ja staram się nie zaśmiecać dysku mało znaczącymi plikami, dlatego magazyn ten wykazuje póki co zaledwie 40 – 50% zajętości. Mimo to stwierdziłem, że dodatkowe miejsce – szczególnie do tymczasowego przechowywania plików oraz ich przenoszenia – zawsze się przyda. W rezultacie postanowiłem zrobić rozeznanie i rozważyć zakupy.

Oczywiście określiłem pewne kryteria, tak by jak najmniej żałować ewentualnej inwestycji (czyt.: uciszyć wyrzuty sumienia). Oto one:

  • pojemność minimum 200 GB,
  • relatywnie duża szybkość odczytu danych i porównywalna (maksymalnie połowę niższa) szybkość zapisu,
  • kompaktowa budowa, niewielkie gabaryty i masa,
  • w miarę możliwości brak dodatkowych kabli,
  • zasilanie z portu USB,
  • kompatybilność z jak największą ilością komputerów i systemów,
  • cena nie przekraczająca 600 zł.

Pierwsza opcja przychodząca od razu na myśl, to zewnętrzny dysk twardy. Wybór urządzeń jest spory a stosunek pojemność/cena bardzo korzystny. Nie chciałem nieporęcznej cegły, więc na starcie wykluczyłem ofertę dysków 3,5″. Nie potrzebuję i nie chcę wyjątkowo pojemnego, umiarkowanie przenośnego, wibrującego żółwia, który wymaga dodatkowego zasilania i jest wrażliwy na wstrząsy oraz urazy mechaniczne.

Pamięci zewnętrzne bazujące na dyskach talerzowych 2,5″ są zdecydowanie bardziej atrakcyjne, przynajmniej pod względem zasilania, gabarytów i wagi. Jednak po wyeliminowaniu urządzeń ze stosunkowo powolnym dziś interfejsem USB2.0 oferta znacznie się kurczy. Kurczy się jeszcze bardziej, gdy pozostawimy wyłącznie dyski SSD. Po głębszej analizie, tylko jeden model przykuł moją uwagę: SanDisk Extreme 500 Portable SSD o pojemności 240 GB. Kosztuje około 540 zł i według danych producenta powinien osiągać bardziej niż przyzwoite prędkości transferu: do 415 MB/s – odczyt i do 340 MB/s – zapis. Nieźle. Powiem więcej – świetnie! Szkoda tylko, że to urządzenie wiszące na kabelku…

Interesujących rozwiązań znalazłem więcej, m.in. w portfolio Samsunga oraz Freecom. Pierwszy z producentów ma w ofercie atrakcyjny model T1, który oferuje rewelacyjne transfery. Pojemność 250 GB to wydatek poniżej poniżej pół tysiąca zł. Niestety, do działania w pełnym zakresie możliwości wymaga instalacji dodatkowego kernel extension (OS X SAT SMART Driver / SAT – SCSI ATA Translation) pod OS X lub sterownika UAS/UASP (USB Attached SCSI) pod Windows (a przynajmniej taki wymagany jest dla Windows 7 i starszych, rzekomo Win 8+ nie potrzebuje dodatkowego oprogramowania). W przeciwnym wypadku osiągi spadają do mniej więcej 1/3 deklarowanych, a na Maczku mamy dostęp do ułamka pojemności dysku… Druga firma ma dwa ciekawe dyski, Freecom MSSD oraz Freecom Tough Drive Mini SSD, które niestety zniechęcają zdecydowanie zbyt wygórowaną ceną.

Drugą opcją, którą brałem pod uwagę była karta pamięci SDXC. Dlaczego nie wykorzystać gniazda SD w MacBooku? Rozwiązanie o znacznie ograniczonej uniwersalności, bo jeśli zechcę podłączyć taką pamięć do innego komputera, to ten ostatni musi być wyposażony w czytnik kart. Ale nie to zaważyło o odrzuceniu pomysłu, a dwa inne aspekty: cena oraz szybkość. Interesująca mnie karta Transcend JetDrive Lite 360 o pojemności 256GB to wydatek rzędu 900 złotych. I to przy osiągach na poziomie 95MB/s – odczyt i ~60MB/s – zapis. Miałem okazję sprawdzić wersję 128GB (model Lite 330) w połączeniu z MacBookiem Air – było fajnie, ale bez rewelacji. Trochę za wolno, przy takich nakładach finansowych. Jednak wygoda rozwiązania (karta nie wystaje z komputera oraz nie blokuje jednego z dwu dostępnych portów USB w rMBPro) naprawdę kusi. Tańszą alternatywą jest np. karta Kingston SDXC 256GB UHS-I Speed Class 3, oferująca odczyt na poziomie 90MB/s i zapis do 80MB/s. Do znalezienia w cenie około 450 zł (czyli połowę taniej). Stanowi atrakcyjną ofertę, pod warunkiem, że zaakceptuje się fakt wystawania karty z gniazda.

Do tej pory jako pamięć przenośną wykorzystywałem… pendrive’y i stwierdziłem, że być może to właśnie będzie strzałem w dziesiątkę. Stosunkowo szybko ograniczyłem grono ewentualnych faworytów z uwagi na niewystarczającą pojemność (większość “paluchów” kończy się na 128 GB), oraz powolność. Mój zachwyt wzbudził OWC Envoy Pro mini 240 GB USB3.0. Serce zabiło mi równie szybko po zaznajomieniu się ze specyfikacją Corsair Flash Voyager® GTX USB 3.0 256GB Flash Drive. Podekscytowanie opadło, gdy zapoznałem się z cenami tych dysków — znów blisko tysiąca złotych! Mimo to, nie zrażony szukałem dalej i trafiłem na stosunkowo nowy produkt firmy Kingston – HyperX Savage (USB 3.1 Gen 1). 256 GB przestrzeni za nieco ponad 500 złotych.

 

 

Na polu bitwy zostało dwoje konkurentów: dysk zewnętrzny SSD SanDisk Extreme 500 oraz pendrive Kingston HyperX Savage. Oba w porównywalnej cenie. Oba spełniające założone kryteria. Pierwszy nieco mniej pojemny, sporo większy i znacząco szybszy. Drugi lżejszy, wygodniejszy (brak dodatkowego kabelka, standardowy wtyk USB). Wybór jak zawsze trudny, może nie aż tak, jak podczas wypowiadania sakramentalnego “tak” na ślubnym kobiercu, ale ryzyko też duże. Musiałem kolejny raz zastanowić się, czego tak naprawdę potrzebuję. Na czym bardziej mi zależy. Zacząłem zagłębiać się w technikalia dysków SSD i pamięci flash, analizować różnice w wydajności, trwałości, ograniczeniach, “zadach i waletach”… Poznałem Trim, Garbage Collector, Over Provisioning, Wear Leveling, NOR, NAND, V-NAND, TLS, SLC, MLC i inne gusła. Wiedza ciekawa, ale mało pomocna w podjęciu decyzji. Głównie dlatego, że rzetelnego zestawienia, w odniesieniu do konkretnych produktów brak, a producenci nie specjalnie chwalą się zastosowanymi komponentami. Natomiast testy urządzeń, przeprowadzane na popularnych portalach bazują zwykle na syntetycznych benchmarkach, które często mają się do rzeczywistości jak modelka z makijażem do takiej prosto z wyra…

Ostatecznie stwierdziłem, że przy takiej pojemności bardziej zależy mi na wygodzie, niż ekstremalnie wysokich osiągach. Odkąd pamiętam pendrive prawie zawsze był ze mną, natomiast dysku zewnętrznego – w roli przenośnego magazynu danych – używałem intensywnie jeszcze za czasów Amigi. Pendrive, zwany często “gwizdkiem”, mieści się w każdej kieszeni spodni, nawet tej przeznaczonej na sprzęt antykoncepcyjny. Postanowiłem, że jeśli zdecyduję się w przyszłości na dysk przenośny to najpewniej taki, który będzie posiadać również interfejs Thunderbolt, np. Elgato Thunderbolt Drive+. Chyba, że w ogóle zrezygnuję z mobilności rozwiązania i zainwestuję w RAIDa, takiego jak np. OWC ThunderBay 4 mini.

Reasumując: pojedynek wygrał pendrive Kingston HyperX Savage. Trudno przewidzieć czas życia takiego nośnika, ale producent obiecuje 5 lat gwarancji. Spodziewam się, że w 2021 roku pojemność 256 GB będzie standardem takim jak dziś 16 GB, i prawdopodobnie będę się wtedy rozglądał za czymś większym i szybszym.

Ten długi wstęp udowadnia, że dziś nie tylko ograniczenia finansowe a częściej paradoks wyboru (bardzo trafnie opisany przez psychologa Barry’ego Schwartza), utrudnia i wydłuża podejmowanie decyzji oraz osiągnięcie zadowolenia. Mam nadzieję, że udało mi się przybliżyć Czytelnikom niektóre produkty i zwrócić uwagę na zwykle pomijane kwestie, co pomoże dokonać trafnego zakupu.

 

 

Czas na danie główne, czyli część techniczną. Zacznę od tego co widać gołym okiem – wyglądu pendrive. Kingston prezentuje się zacnie, choć agresywna stylistyka – zwłaszcza metalizowany “X” – wzbudza mieszane uczucia, w sieci nie brak słów krytyki. Mi się podoba (zwłaszcza kolorystyka – czerń + czerwień), choć preferuję bardziej stonowane i minimalistyczne wzornictwo. Jakość wykonania urządzenia oceniam pozytywnie, ale przy produkcie kosztującym niemałe pieniądze, oczekiwałem nieco większej dbałości o detale (konkretnie chodzi o miejsce styku czerwonych “iksów”, spasowanie górnej i dolnej części). Producent chyba preferuje dopieszczać komponenty, instalowane przez modderów w świecących zimnymi katodami pecetach, eksponowane przez pleksiglasowe okno w obudowie… Sam pendrive jest zgrabny, przyjemny w dotyku i wyczuwalnie cięższy od tańszej, wolniejszej i mniej pojemnej konkurencji. W blistrze (notabene to rodzaj opakowania, którego nie darzę sympatią) poza pendrivem znajdziemy tylko drukowaną wkładkę na sztywnym papierze z informacjami m.in. na temat zgodności z systemami operacyjnymi oraz warunkami realizacji gwarancji, naklejkę z logo HyperX oraz zawieszkę. To ostatnie uchroni pendrive przed przypadkowym zgubieniem, jeśli przyczepimy jakąś smycz lub brelok. To wszystko. Trochę mało reprezentacyjne jak na produkt, który aspiruje do klasy premium. Ale przecież nie wygląd się liczy a wnętrze, a dokładniej jego możliwości i wydajność.

Zastanawiałem się, czy testy urządzenia przeprowadzić wyłącznie na MacBooku, bo przecież w Internecie można znaleźć parę recenzji i testów tego świeżego produktu, wykonanych na PC. Trudno podważać ich rzetelność, jednak uznałem je za niekompletne. Producent chwali się osiągami na poziomie 350 MB/s przy odczycie danych z “Dzikusa” (tak ochrzciłem Kinstona Savage) oraz do 250 MB/s przy zapisie. Takie transfery zwykle są maksymalnymi, możliwymi do uzyskania w specyficznych warunkach. W dużej mierze za wyniki odpowiada komputer, do którego podłączymy pendrive. Wolny dysk albo przestarzały kontroler magistrali szeregowej cudów nie sprawią. Znaczenie ma też wielkość oraz ilość kopiowanych plików. A czy np. system operacyjny oraz zastosowany system plikowy również? Dużo niewiadomych oznacza czasochłonne ale interesujące testy.

Nim przejdę do sedna jeszcze odrobina teorii. Kingston deklaruje, że HyperX Savage to pendrive wspierający USB3.1 Gen 1. Co to oznacza? Ano nic wielkiego. Pierwsza generacja to po prostu USB3.0, które posiada teoretyczną przepustowość do 5 Gbps (tryb SuperSpeed). Zmiana nazwy, z pobudek marketingowych, nastąpiła w zeszłym roku przy okazji opublikowania specyfikacji standardu USB3.1. Dopiero Gen 2 (tryb SuperSpeed+) osiąga przepustowość równą standardowi Thunderbolt (1), czyli do 10 Gbps. Tak na marginesie, nowy MacBook Retina 12″ wyposażony jest w złącze USB-C wspierające standard USB3.1 Gen 1.

5 Gbps sugeruje maksymalne transfery do nawet 625 MB/s. Niestety tak dobrze nie jest, w rzeczywistości przepustowość spada o 20% do 4 Gbps z uwagi na konieczność stosowania kodowania 8b/10b. To obniża realną szybkość transmisji danych do 500 MB/s. Specyfikacja standardu wspomina, że w praktyce osiągi będą jednak bliższe 3,2 Gbps, co daje 400 MB/s. Wynika z tego, że pendrive powinien całkiem sprawnie wykorzystywać możliwości interfejsu.

Wyżej wspomniałem, że postanowiłem skupić się na weryfikacji działania pendrive w rzeczywistych warunkach, oraz porównać wydajność na różnych komputerach i formatując nośnik w różnych systemach plikowych.

Z tego powodu, na potrzeby pomiarów kopiowania z dysku komputera na pendrive i w drugą stronę, przygotowałem dane w następującej postaci:

  • folder A ze zdjęciami i krótkimi filmami o wielkości 16 698 395 433 B (15,55 GB – Win; OS X od wersji Snow Leopard wyświetla większą wartość, w tym przypadku 16,7 GB), zawierający 3040 plików oraz 64 foldery.
  • folder B ze zdjęciami i krótkimi filmami o wielkości 7 604 510 448 B (7,08 GB – Win; 7,61 GB – OS X), w którym znajdowało się 1971 plików oraz 62 foldery,
  • plik C wideo o rozmiarze 3 954 532 662 bajtów (3,68 GB — Win; 3,95 GB – OS X).

Konfiguracje użytych w testach komputerów:

  • MacBook Pro (Retina, 15-inch, Mid 2015): procesor 2,5 GHz Intel Core i7, pamięć 16 GB 1600 MHz DDR3, dysk Apple SSD SM0512G flash PCIe, system OS X 10.11.3 beta 2.
  • PC: procesor Intel Core i5 3.3 GHz, pamięć 12 GB 1333 MHz DDR3, dysk Kingston SSDNow V300 240 GB, system Windows 10 Home.

Aby wyeliminować ewentualne błędy użytkownika, miast pilnować procesów kopiowania z włączonym stoperem, na Maku skorzystałem z Terminala i komendy time, potrafiącej wyświetlić dokładny czas operacji z dokładnością do milisekund, natomiast na PC zautomatyzowałem pomiary instalując zewnętrzny program ptime (http://www.pc-tools.net/win32/ptime/) oraz robiąc użytek z wiersza poleceń (CMD). Na każdym z komputerów zastosowałem odpowiednio następujące wyrażenia:

  • Mac: time cp -R kopiowany_plik_lub_folder miejsce_docelowe
  • PC: ptime xcopy /E /Q kopiowany_plik_lub_folder miejsce_docelowe

“Dzikus” fabrycznie sformatowany był w FAT32. Nic dziwnego, bo to chyba najbardziej uniwersalny filesystem, wspierany przez każdy w miarę nowoczesny system operacyjny, a więc pozwalający na zapis i odczyt bez dodatkowego oprogramowania. Oczywiście FAT32 ma też wiele ograniczeń, jak np. maksymalną wielkość pojedynczego pliku — 4 GB. Inne, istotne “pięty achillesowe”: częsty zapis oraz usuwanie plików prowadzą do szybkiej fragmentacji partycji, w miarę wzrostu ilości plików w folderze spada liniowo szybkość działania tego systemu plików.

Poza tym systemem plikowym, przetestowałem również następujące:

  • ExFAT – stworzony przez Microsoft specjalnie na potrzeby nośników zewnętrznych, pozbawiony wielu wad FAT32. M.in. znacznie zwiększono limit wielkości pliku, zniesiono ograniczenie liczby plików w pojedynczym folderze, zaimplementowano funkcję Free Space Bitmap, czyli indeksowanie pustej przestrzeni dyskowej dla poprawy wydajności zapisu plików. ExFAT obsługiwany jest przez OS X od wersji 10.6.5,
  • NTFS – standardowy system plikowy “poważnych” okienek (od wersji Windows 2000 do najnowszych). Niestety, bez instalacji dodatkowego oprogramowania lub zastosowania terminalowych sztuczek, komputery Apple mogą tylko odczytywać dane z tak sformatowanych nośników,
  • HFS+ – znany też jako OS X Extended (kronikowany) – natywny system plikowy stosowany w naszych ukochanych jabłuszkach.

Jako wisienkę na torcie (oraz test anielskiej cierpliwości) podjąłem wyzwanie kopiowania “w tę i we w tę” na… USB w wersji 2.0.

Wyniki zebrałem w tabeli poniżej oraz przedstawiłem – dla zwiększenia czytelności przekazu — na wykresach.

 

 

Uzyskane rezultaty bardzo mnie zaskoczyły. Nie sądziłem, że wyniki odczytu i zapisu plików z/do pendrive będą się tak znacząco różnić, zależnie od zastosowanego systemu plików. O ile w przypadku Maka, w ogólnym rozrachunku bezkonkurencyjny okazał się HFS+, to na pececie trudno wskazać zdecydowanego lidera.

Odczyt z pendrive najsprawniej przebiegał przy wiekowym FAT32, natomiast zapis na nośnik wypadł lepiej w formatach ExFAT oraz NTFS. Ten ostatni nieco lepiej radzi sobie z małymi plikami (również podczas usuwania), za to ExFAT mniej obciąża komputer chociażby z uwagi na fakt, że NTFS charakteryzuje stosunkowo duża nadmiarowość struktury danych. A zaawansowany system zarządzania prawami dostępu i własności na nośniku przenośnym nie ma aż takiego znaczenia.

 

 

Duża ilość plików i folderów w każdym przypadku obniżyła wydajność i wydłużyła czas trwania operacji. Zauważyłem również (kopiując testowe dane z poziomu Findera oraz Explorera), że po zapisaniu około 3 GB danych na Dzikusa proces zwalniał. Dalej było raz szybciej raz wolniej, prawdopodobnie wpływ na to ma wielkość bufora pamięci zastosowanego w Kingstonie.

Wyniki uzyskane na pececie są zauważalnie gorsze niż na MacBooku. Nic w tym dziwnego, komputer ma swoje lata, a płyta główna Asus P8P67 LE Rev. 3 nawet w czasach swojej premiery nie reprezentowała najwyższej półki. Kontrolery magistrali szeregowej USB3.0 w nowych płytach sprawują się znacznie efektywniej.

 

 

Test wydajności w trybie USB2.0 przeprowadziłem tylko na PC (FAT32). Wiele pamięci flash USB3.0 słabo radzi sobie na wolniejszym interfejsie. Kingston HyperX Savage nie ma się czego wstydzić. Osiągami nie odstaje od jednego z moich najszybszych, wcześniej posiadanych gwizdków – Patriot Xporter XT Extreme Performance 4GB 200X High Speed USB Flash Drive. Zdecydowanie to nie ten sam segment, co “marketowce” po kilkaście/kilkadziesiąt złotych, o maksymalnym odczycie góra 10 MB/s i zapisie dwukrotnie wolniejszym. Do takich produktów Kingston nie powinien się przyznawać.

Jeszcze jedna sprawa. Pierwsze pomiary czasów kopiowania wykonałem na MacBooku, następnie planowałem wykonać analogiczne operacje na PC. Po uruchomieniu programu AS SSD Benchmark okazało się, że fabrycznie sformatowany Savage miał nie wyrównaną partycję (partition alignment). Ma to wpływ na wydajność oraz żywotność dysku, dlatego korzystając z programu diskpart.exe usunąłem partycję, utworzyłem i sformatowałem nową. Poniżej wyniki kopiowania, gdy sektory logiczne i fizyczne partycji pendrive nie były wyrównane.

 

 

Jak widać, o ile nie miało to większego znaczenia przy odczycie to już zapis wielu plików był wolniejszy o od 28 do nawet 44%. Sporo. Warto pamiętać o takich detalach.

Na koniec kilka zrzutów syntetycznych benchmarków (OS X: Blackmagic Disk Speed Test, Intech Software QuickBench; PC: ATTO Disk Benchmark, CrystalDiskMark):

 

 

 

 

 

Docelowo zostawiłem Dzikusa sformatowanego w ExFAT, z uwagi na nieco lepszą wydajność przy zapisie danych niż FAT32, brak ograniczenia wielkości pojedynczego pliku oraz po to, by zachować kompatybilność i z Makiem i z pecetem.

Jestem zadowolony z decyzji i zakupu. To najszybszy “gwizdek” USB, z którym miałem okazję obcować. Nie idealny, dość drogi ale mały, pojemny i wydajny.

 

Podsumowanie:
Nazwa: Kingston 256GB HyperX Savage (USB 3.1 Gen 1)
Cena: od około 520 zł
Ocena: 4/5
Witryna: http://www.hyperxgaming.com/pl/usb/hxs3
Cechy:
+ wysoka wydajność przy dużych plikach
+ bardzo dobre osiągi na USB2.0
+ duża pojemność (dostępne również wersje 64 i 128 GB)
+ korzystna cena w porównaniu z konkurencją oraz kartami SDXC
+ 5 lat gwarancji
– mocno się nagrzewa przy intensywnej eksploatacji
– znaczny spadek prędkości zapisu przy wielu małych plikach

Wielki test małego pendrive – Kingston HyperX Savage
Tagged on: